Największa kolizja obiektu międzyplanetarnego z Ziemią, odnotowana w XX wieku, wydarzyła się dokładnie 90 lat temu, 30 czerwca 1908 r. o godz. 7.17. Do dziś tak naprawdę nie wiadomo, co eksplodowało nad syberyjską tajgą. Tak się jednak składa, że jedynie najbardziej fantastyczne hipotezy z powodzeniem wyjaśniają zaobserwowane wtedy dziwne zjawiska.

Olbrzymia kula ognia pojawiła się nad centralną Syberią. Kosmiczny gość leciał z południowego wschodu na północny zachód, ciągnąc za sobą ognisty ogon długości 800 km. Obiekt eksplodował serią szybko następujących po sobie wybuchów. Siła eksplozji była 2 tysiące razy silniejsza aniżeli siła bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę i zniszczyła tajgę na obszarze 2150 km2. Obóz Ewenków, ludu mieszkającego na tamtych terenach, oddalony od centrum katastrofy o 80 km, został dosłownie zmieciony. Zginęło wiele zwierząt. Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach - ten obszar Syberii jest niemal bezludny.

Potężne wstrząsy, sugerujące trzęsienie ziemi, były odczuwalne zarówno w ośrodku sejsmologicznym w Jakucku, oddalonym od epicentrum o 900 kilometrów, jak i w innych rosyjskich stacjach, oddalonych od miejsca katastrofy nawet o 5000 km. Fale uderzeniowe, które dwukrotnie przemierzyły Ziemię, zarejestrowano także na Jawie i w Ameryce. Właśnie wynalezione barometry pokazały w stacjach meteorologicznych w Cambridge i Petersfield niezwykły skok ciśnienia. Nastąpiły wahania pola magnetycznego Ziemi, a mieszkańcy terenów od Syberii po Europę północną mogli obserwować przez wiele dni dziwne zjawiska na niebie. Od 30 czerwca do 2 lipca 1908 r. północno-wschodnia część nieba nad Londynem świeciła bladoróżową poświatą. Światło było tak intensywne, że o północy można było czytać drobny druk, nie zapalając lampy. W świetle tym wykonano, po 15 minutowej ekspozycji, bardzo ostre zdjęcie Szkoły Marynarki Wojennej w Greenwich.
Z Berlina i Hamburga napływały doniesienia o świetlistym pyle. Uwagę naukowców, którzy usiłowali wyjaśnić to zjawisko, przyciągały srebrne chmury. Takie srebrzyste obłoki mogą bowiem powstać tylko wtedy, gdy cząstki lodu znajdą się w najwyższych warstwach atmosfery, dziesiątki kilometrów nad powierzchnią globu. Jedynym znanym wówczas wytłumaczeniem był wybuch wulkanu. Ale przecież żaden wulkan nie wybuchł... Dlatego uznano, że zjawiska te wywołał upadek wielkiego meteorytu.

Meteoryt-widmo, czyli nieudane wyprawy Leonida Kuliga

Wieści o wielkim meteorycie, który spadł na Syberię, dotarły do Władimira Wiernadskiego, znakomitego radzieckiego mineraloga i geochemika, twórcy biogeochemii. Wiernadski zlecił rozpoznanie sprawy Leonidowi Kulikowi, z pasją oddającemu się badaniom meteorytów. Kulik dopiero w 1921 r. mógł wyruszyć na Syberię na wstępny rekonesans. Na podstawie uzyskanych od świadków wydarzenia informacji stało się jasne, że meteoryt spadł na teren w dorzeczu rzeki Podkamienna Tunguska.

Pierwsza Ekspedycja Tunguska wyruszyła z Leningradu w lutym 1927 r. Kulik, wraz z asystentem Gulikiem, dotarł 25 marca do Warnowary, maleńkiej osady kupieckiej. Stąd było już tylko 80 km do miejsca katastrofy.
Geologów poprowadził dalej Ewenk Paweł Aksenow. 13 kwietnia zobaczyli drzewa powalone siłą wybuchu. Ze szczytu góry Shakrama rozciągał się widok na martwy teren: przysypany śniegiem, zniszczony, spalony las. Półtora miesiąca morderczej wędrówki dzieliło ich jeszcze od centrum katastrofy. Straciwszy po drodze część aparatury i połowę żywności, 30 maja dotarli do miejsca kolizji obiektu z naszą planetą. Było to jezioro o wymiarach 5x10 km, otoczone wzgórzami. Obserwując okolicę z ich szczytów, Kulik spostrzegł, że drzewa tworzą promienisty wzór: leżą zwrócone ku centrum basenu jak wskazówki zegara. Pośrodku zdewastowanego obszaru znalazł natomiast kilka martwych, spalonych drzew pozbawionych kory i gałęzi, sterczących pionowo niczym słupy telegraficzne.

Badacz nie miał wątpliwości, że znajduje się w samym centrum katastrofy. Zdumiały go tylko niewielkie rozmiary "krateru". Doszedł więc do wniosku, że być może był to meteoryt kamienny, który rozpadł się na kawałki. Za tą tezą przemawiały liczne, niewielkie zagłębienia wypełnione wodą, które odnalazł w północno-wschodniej części tego bagnistego terenu. Znalezienie szczątków meteorytu w tych warunkach nie było łatwe. Ponieważ kończyły się zapasy żywności, uczestnicy wyprawy wrócili do Leningradu.

Druga wyprawa wyruszyła z Leningradu w kwietniu 1928 r. Jej plonem była bogata dokumentacja: teren sfotografowano, sfilmowano, powstała mapa obszaru objętego katastrofą. Jednak Kulik, mimo magnetometru pozwalającego wykrywać metal, nadal nie mógł znaleźć wielkiej bryły kosmicznego żelaza pogrzebanego w bagnach Syberii.

Trzecia ekspedycja, która opuściła Leningrad w lutym 1929 r., była wyposażona w dwie wieże wiertnicze oraz najlepszą ówczesną aparaturę. Zimą przekopano największy z "kraterów" (ściślej lei wypełnionych wodą). Na dnie wykopu o długości 34 m i głębokości 4 m znaleziono szyszki, gałęzie, a także pogrzebane drzewo, rosnące niegdyś całkiem normalnie. Ani śladu meteorytu... Wiercenia prowadzone w północnym stoku największego leja też nie dały pozytywnych wyników.

Wiosną 1930 r. osamotnionego i rozgoryczonego Kulika odwiedził myśliwy nazwiskiem Jankowski, który pewnego dnia znalazł niedaleko bazy dziwną skałę. Był to porowaty, jakby podziurawiony głaz, pokryty jasnożółtą "polewą". Był długi na dwa metry, szeroki na metr, wysoki na 80-90 cm. Jankowski nie zdawał sobie jednak sprawy ze znaczenia swojego odkrycia. Za pomocą noża i kompasu stwierdził, że obiekt nie jest żelaznym meteorytem. Sfotografował go i wrócił do obozu, nie zaznaczając drogi do znaleziska. Ani Kulik, ani żaden z jego następców nigdy nie odnalazł tajemniczego głazu. Skała Jankowskiego wciąż czeka na ponowne odkrycie...
Zdjęcia lotnicze, które wykonano w latach 1937-1938 podczas przygotowań do kolejnej ekspedycji, wykazały, że powalone drzewa były skierowane w stronę Bagna Południowego. Ekspedycja z roku 1939 została przerwana. Po napaści Niemiec na Związek Radziecki Kulik wstąpił do armii na ochotnika. Ranny dostał się do niewoli. Zmarł w 1942 r., zaraziwszy się tyfusem.
Tak wyglądały drzewa 19 lat po uderzeniu komety
Hipoteza, która tłumaczy wszystko

W 1947 r. radziecki uczony Kazancew postawił hipotezę, że przyczyną katastrofy tunguskiej była awaria marsjańskiego statku kosmicznego z napędem nuklearnym. Teza wydawała się fantastyczna, a jednak naukowcy postanowili ją sprawdzić. Po przeprowadzeniu badań profesor Aleksiej Zołotow ogłosił, że jest absolutnie przekonany, iż obiekt eksplodujący w 1908 roku nad Syberią był pozaziemskim statkiem kosmicznym. A oto podstawy jego hipotezy: Zamiast szczątków meteorytu znajdowano na tamtych terenach sferule - małe kuleczki (tunguskie miały ok. 1 mm średnicy) powstające także podczas wybuchów bomb atomowych. W niektórych miejscach w dorzeczu Podkamiennej Tunguskiej zagęszczenie sferul jest bardzo duże. Analiza słojów starego modrzewia, który przeżył tę katastrofę, wykazała, że od 1848 r. drzewo rosło normalnie przez 60 lat. Po roku 1908 modrzew walczył o życie - przyrost drewna był zaburzony, patologiczny. Po 1938 r. drzewo znów przyrastało normalnie, do czasu, gdy ścięli je naukowcy. Ten modrzew nie jest wyjątkiem. Słoje pni drzew ściętych na tym obszarze wykazują, iż w roku 1908 ich normalny rozwój został na kilka lat zahamowany, a później drzewa zaczęły rosnąć o 20-30% szybciej niż w latach "normalnych". Dokładnie tak, jak to się dzieje na terenach próbnych wybuchów atomowych.  Potomstwo zwierząt hodowlanych i dzikich z rejonu Podkamiennej Tunguskiej wykazuje cechy zwyrodnienia po licznych mutacjach - tak jak zwierzęta, które żyły kilkadziesiąt kilometrów od Hiroszimy czy poligonów atomowych. 
Mieszkańcy południowych okolic Syberii, którzy żyli tam na początku XX wieku, twierdzili, że widzieli na wysokości kilkuset metrów olbrzymią rurę, świecącą jaśniej niż słońce, która nadleciała z południa, od strony Chin, potem skręciła na zachód, by znów zawrócić ku wschodowi i dolecieć do miejsca swej zagłady.

Żadne ciało pochodzenia naturalnego w ten sposób nie lata - nie był to więc ani meteor, ani jądro komety, ani szczątek jakiegoś gruzu kosmicznego z pasa asteroid obiegających Słońce na orbicie pomiędzy Marsem a Jowiszem - bo i takie przypuszczenie wysuwano.

Co widział naoczny świadek

20 lat temu red. Wanda Konarzewska z Telewizji Polskiej prowadziła program o katastrofie tunguskiej. Zwróciła się wówczas do telewidzów, by ci, którzy mają jakieś własne koncepcje na ten temat, skontaktowali się z redakcją. Przyszło około 6000 listów z najróżniejszymi pomysłami. Do studia zaproszono autorów sześciu listów, w tym mnie, jako twórcę jednej z najdziwniejszych teorii. Uważałem mianowicie, iż był to bezzałogowy statek kosmiczny, kierowany przez komputer, który, w obliczu nieuniknionej katastrofy specjalnie doprowadził statek nad tereny nie zamieszkane. Stąd wahania jego kursów.
Wśród osób zaproszonych wówczas do Studia TV był naoczny świadek zdarzenia, pan Józef Z. ze Zduńskiej Woli. W chwili eksplozji miał 8 lat i mieszkał wraz z ojcem, zesłańcem politycznym, około 260 km od epicentrum wybuchu. Miałem więc możność zanotować jego relację, którą tu w skrócie podaję:
"Tego dnia o godzinie siódmej rano wyszedłem do odległej o 3 km szkoły. Nagle (dokładnie o godzinie 7.27 - K.B.) zrobiło się niesamowicie cicho. Zamilkły ptaki, nie było słychać szumu gałęzi ani normalnych odgłosów tajgi. Jasny poranek przygasł i wszystko wokoło zżółkło, nawet moje ręce i ubranie. Przestraszyłem się bardzo i zawróciłem do domu. Kiedy szedłem, wszystko stawało się pomarańczowe, nawet liście na drzewach i trawa. Gdy byłem już w domu, ojciec kazał pozasłaniać okna, ale mimo to ta cisza trwała jeszcze osiem godzin, a barwa otoczenia zmieniała się poprzez czerwoną, ciemnobordową aż do czarnej. Gdy zrobiło się wokoło czarno, a była dopiero trzecia po południu, wyszliśmy przed dom zobaczyć, co się dzieje. Patrząc w kierunku północno-wschodnim (w stronę Podkamiennej Tunguskiej), widzieliśmy ścianę jakby lejącej się z góry aż po horyzont rtęci."

Dane zebrane z wielu źródeł mówią o różnym czasie trwania zjawiska: od czterech minut lotu "rury", do dwóch godzin lotu nieznanego ciała niebieskiego, które rzekomo widziało przez teleskop dwóch astronomów z zachodniej Kanady. A tu masz! Naoczny świadek twierdzi, że trwało to osiem godzin.

Kto ma rację? Być może wszyscy.
Efekt wyciszenia i zmiana barwy światła mówią fizykowi o zaburzeniach w biegu czasu.

Ufolog z kolei zauważy, że wiele razy świadkowie obserwujący UFO podczas dnia wspominali o zmianach barwy otoczenia i ściemnianiu się światła aż do zupełnej czerni, a także o tym, że podczas nocnych obserwacji najbliższa okolica wokół obiektu wydaje się oślepiająco świecić jak rtęć. Właśnie tak, jak opowiadał o tym naoczny świadek katastrofy tunguskiej. Zdaniem najwybitniejszych ufologów świata, wśród których nie brak fizyków z tytułami profesorskimi, efekty takie mogłyby wystąpić, gdyby nieznany obiekt poruszał się za pomocą antygrawitacji, uzyskiwanej poprzez wytwarzanie wokoło statku pola magnetycznego niezwykłej mocy.

Ani w roku 1927, ani później, aż do czasów najnowszych, nikt z uczonych nie mógł znać niuansów antygrawitacji, gdyż wielu ludzi nawet teraz uważa ją za wytwór fantazji pisarzy science-fiction i nie wie, iż zachodni fizycy, np. Austriak, prof. Burchardt Hein, potrafią ją wytworzyć (wkrótce napiszę o tym więcej).
Krater